"Eden Lake" i "Funny Games"
„Eden Lake” to film, który niepokoi nie efektami specjalnymi, lecz swoją realnością. Zaczyna się pozornie niewinnie: młoda para, Steve i Jenny, wyrusza na weekend za miasto, szukając wytchnienia w urokliwej dziczy. GPS wiedzie ich na odludne tereny pozornie malownicze, lecz naznaczone złowieszczym milczeniem.
Początkowo wszystko wskazuje na sielankę. Mimo drobnych incydentów, grupki hałaśliwych nastolatków na plaży, atmosfera zdaje się być pod kontrolą. Steve, próbując zaimponować odwagą, konfrontuje się z młodymi. Zbyt późno oboje pojmują, jak kosztowny okaże się ten gest. Gdy wreszcie dochodzi do eskalacji, sielanka przeradza się w piekło.
Największy koszmar „Eden Lake” to nie brutalność, lecz bezsilność. Dorośli, racjonalni, pełni dobrych intencji stają się ofiarami młodzieży pozbawionej jakichkolwiek hamulców moralnych. Jenny i Steve, obdarzeni naiwnością właściwą ludziom cywilizowanym, nie rozpoznają w porę zagrożenia. Jak wielu z nas, lekceważą potencjał zła w młodych, bo przywykliśmy myśleć, że dzieci są z natury niewinne. Ale te dzieci są inne. Ich przewodnik, chłopak o spojrzeniu zimnym jak stal pociąga za sobą resztę niczym nowoczesny Puk z mrocznego lasu.
Gdy w końcu Jenny zostaje sama, pozbawiona pomocy, odcięta od cywilizacji, od nadziei, widz nie tyle ogląda horror, co odczuwa go na własnej skórze. Przetrwanie staje się czymś więcej niż fizycznym wyzwaniem – staje się walką o zachowanie resztek człowieczeństwa w świecie, który go odrzuca.
Ostateczny zwrot akcji jest surowy, bezlitosny i zdejmuje ostatnią zasłonę z iluzji. To nie młodzież zawiodła. To dorośli. To system wychowania, domy bez miłości, bez granic, bez odpowiedzialności. Film oskarża nie tylko jednostki, ale całe społeczeństwo, które zbagatelizowało potrzebę autorytetu i moralnych wzorców. W ostatnich scenach nie ma katharsis. Jest tylko rozpacz i brutalne zrozumienie, że czasem zło po prostu wygrywa, bo nikt wcześniej nie nauczył, że istnieje coś takiego jak dobro.
„Eden Lake” to film głęboko aktualny i niepokojący. Nie zadowala się straszeniem, a stawia trudne pytania i burzy wygodne przekonania. Zmusza widza do refleksji: czy naprawdę jesteśmy bezpieczni, otoczeni przez dzieci, które dorastają bez granic, bez kar i bez sumienia?
Zdecydowanie nie jest to film dla wrażliwych, ale właśnie dlatego warto go obejrzeć.
Ocena: 8/10
Michael Haneke w „Funny Games” nie opowiada po prostu o przemocy. On nią gardzi i dlatego każe nam na nią patrzeć.
Na ekranie widzimy rodzinę: trójkę, rodziców i chłopca, którzy przyjeżdżają do swojego letniego domu nad rzeką. To świat uporządkowany, bezpieczny. Anna przygotowuje obiad, mąż naprawia łódź, dziecko bawi się z psem. Cisza, jezioro, klasyczna muzyka, a wszystko tonie w aurze mieszczańskiego spokoju.
I nagle, jajka. Pojawia się młody mężczyzna, uprzejmy, trochę zbyt grzeczny. Chce pożyczyć jajka. Gdy Anna daje mu je, przypadkiem tłucze je i prosi o kolejne. Jego kolega dołącza. Oboje są ubrani w białe rękawiczki, jakby przygotowani na chirurgiczne rozbieranie życia ofiar.
Nie sposób przewidzieć, jak potoczy się ta historia, a jednocześnie wszystko staje się przerażająco nieuchronne. Ich uśmiechy, dobre maniery, czyste ubrania, nic nie wskazuje na to, że są potworami. I właśnie to jest najstraszniejsze. Zło przychodzi ubrane w biel, mówi „dzień dobry”, przeprasza za kłopot.
Anna i jej rodzina są jak dzieci wrzucone do dorosłego świata okrucieństwa. Nie znają numeru alarmowego. Nie potrafią krzyczeć, kiedy trzeba. Nigdy nie byli zmuszeni bronić swojego świata przed przemocą, bo w ich świecie przemoc nie istniała.
Haneke nie daje nam chwili ulgi. Kamera nie ucieka. My nie uciekniemy. Dostajemy pozory ratunku, momenty, w których wszystko mogłoby się odwrócić, a potem reżyser drwi z naszej nadziei. Cofnięcie fabuły, niczym naciśnięcie pilota to okrutna metafora: nie macie kontroli. Nigdy jej nie mieliście.
8/10
Komentarze